uroczystość. W plebanji ledwo starczyło miejsca dla mnóstwa czarno odzianych gości, którzy napłynęli z całej okolicy. Trumnę chłopca ustawiono na dwu czarnych kozłach w kancelarji Emanuela, a wnet znikła ona całkowicie pod wieńcami, kwiatami sztucznemi, oraz krzyżami z paciorków i srebrzystej, czy pozłocistej tektury, opatrzonych napisami. Wokoło trumny stał zbity krąg pobożnych, zwłaczcza kobiet, które, złożywszy do modlitwy ręce, podziwiały tę niezwykłą wspaniałość. W wielkiej hali nakryto stoły, a Emanuel i Hansina witali współczujących znajomych i przyjaciół uściśnieniem dłoni. Babka Elza zarządzała całą stypą, zaś Abelona i kilka komornic roznosiły potrawy. Głos Elzy dolatywał ciągle poprzez cichy rozgwar zebranych, prosiła wszystkich, by siadali i brali się do posiłku.
— Raczcież zająć miejsca, drodzy przyjaciele... Proszę, raczcież coś przekąsić... — powtarzała ustawicznie.
Nastrój był smutny, ale nie tyle z powodu śmierci syna Emanuela, ile dlatego, że ze stolicy dochodziły coraz to bardziej niepokojące wieści o odbywających się, ponownych wyborach do parlamentu. Wiedziano, że dzień miniony musiał przynieść ostateczne rozstrzygnięcie długiej walki, a dotąd nie wiedziano, co się stało. W ogrodzie stał wójt, z rękami na plecach, otoczony ludźmi, którzy chcieli zasięgnąć jego opinji. Nos miał dziś przedziwnie blady, a hałaśliwy zazwyczaj głos brzmiał jakoś dyskretnie. Na rozliczne pytania udzielał pityjskich, uspakajających odpowiedzi.
— Ano zobaczymy, przyjaciele! Nie mogę uwierzyć, by się na serjo odważono postawić siłę
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/310
Ta strona została przepisana.