Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/311

Ta strona została przepisana.

przed prawem. Vox populi, vox Dei — powiedział pewien stary, grecki skald, to znaczy, że nikomu nie uda się bezkarnie urągać woli ludu... Bądźcież pewni, że tak jest!
Wszędzie rozpytywano o tkacza Hansena. Poszedł, wiedziano to dobrze, rankiem do miasta po depesze z Kopenhagi i spodziewano się go przedpołudniem z powrotem. Tymczasem dzwony rozbrzmiały, orszak żałobny rozsiadł się w wozach, a jego dotąd nie było.
Pogoda sprzyjała, słońce lśniło, niebo było szafirowe, zieleniały pola, a czarny, długi korowód pogrzebny, sunący krętą drogą krok za krokiem czynił tem smutniejsze wrażenie. Na życzenie Emanuela zwłoki pochować miano w grobowcu rodzinnym Andersów pod skibberupskim kościołem, na przylądku nad fiordem. Zdawiendawna upodobał on sobie ten samotny, opuszczony zakątek, którego ciszę przerywały jeno krzyki mew, krążących nad wybrzeżem.
Godzina minęła, lub więcej, nim się dostano do kościoła. Zdjęto trumienkę z wozu, a sześciu parobków, po trzech z Vejlby i Skibberupu zaniosło ją na cmentarz. Przodem kroczyła grupka podlotków, sypiących igliwie i mech, a za dziewczętami sunęła reszta żałobników, śpiewając hymn.
W tej chwili przemknęła, niby błyskawica, wieść o powrocie Hansena. Szeptano, pytano zcicha, padały odpowiedzi i zanim jeszcze trumienka została spuszczona, wszyscy wiedzieli, że to co uważano za niemożliwe, stało się faktem. Dokonany został zamach stanu, parlament rozpędzony, a rząd, oparty na własnej sile, wydaje rozporządzenia i ściąga podatki