Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/319

Ta strona została przepisana.

Twarz staruszki przybrała surowy wyraz i znikła po chwili w drzwiach. Po kilku minutach stukania glinianemi miskami odezwała się z kuchni:
— Dziwne, że Emanuel w czasach ostatnich tak jest zajęty, iż nie ma czasu odwiedzić dwojga staruchów. To dziwne i śmieszne, poprostu.
Hansina nie odpowiedziała. Wiedziała, że pomiędzy mężem a matką istnieje od niedawna niejakie rozdwojenie, albowiem, zdaniem Elzy, Emanuel zaniedbał gospodarstwo, zdając się we wszystkiem na parobków.
— Gazeta... gdzież gazeta... matko? wołał niecierpliwie Anders Jörgen, który dowlókł się tymczasem z powrotem do fotelu.
— Zaraz przyjdę! — odparła — Muszę tylko zanieść mleka cielętom.
Po chwili ukazała się w drzwiach, opasując grubą swą postać wielkim fartuchem.
— Ano, czytaj! zawołał rozpromieniony starzec, pochwyciwszy uchem szelest papieru. — Dał im pewnie dobrze po głowie! O, ten Baerre to mistrz...! On jest tego samego co ja zdania... wszakże pamiętacie... Czy ma znowu wrócić pań...
— Dosyć stary, cicho bądź! — przerwała mu Elza, włożyła na nos stare, zaśniedziałe okulary męża i zaczęła nosowym nieco głosem czytać sześcioszpaltowy artykuł pod tytułem: Mowa naszego przywódcy na zebraniu w Vemmeloev.

Eman manuel kroczył tymczasem dalej drogą w kierunku Vejlby. Ale nie zmierzał prosto do domu, tylko kołując polami szedł ku pustym rozłogom na