Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/325

Ta strona została przepisana.

Emanuel uniósł w milczeniu kapelusz, pół cala ponad głową, a doktor Hassing ciągnął dalej, prezentację tonem żartobliwym:
— Pozwolę sobie teraz przedstawić najmłodszą osóbkę naszego kółka, miluchną kuzynkę żony mojej, pannę Gerdę Zoff, której wyśmienity speech przerwany został właśnie przez zjawienie się pana pastora. A tu,... mój bratanek, człowiek pełen nadziei, kuzyn owej kuzynki, pan Alfred Hassing, że tak rzekę, do pewnego stopnia asesor. O ile pan pastor abonuje jakieś pismo sportowe, to musiał spotkać się na jego szpaltach z tem światowej sławy nazwiskiem.
— Wielki Boże! — pomyślał Emanuel z politowaniem, patrząc na workowate ubranie, trzewiki o długich szpicach i wielkie jak talary spinki olbrzymich manszetów, meloni sto-barwnego młodzieńca. — Tak więc ubranym winien być obecnie bohater mody bieżącego dnia!
— A teraz, — podjął lekarz, zwracając się ku smukłej, bardzo modnie ubranej damie, która przez ciąg prezentacji stała za Emanuelem, jakby chciała nie zostać przezeń dostrzeżoną — a teraz... nie potrzebuję chyba przedstawiać?
Emanuel obejrzał się i skamieniał.
Lekarz miał słuszność zupełną. Prezentacja była w tym wypadku całkiem zbyteczna. Dama, która stała uśmiechniona, oblana czerwoną poświatą modnej parasolki koloru maku, przez którą przeglądało zachodzące właśnie słońce, spokojna, panująca nad sobą, spoglądająca bystro przepysznemi, szaremi oczyma, ubrana bez zarzutu aż do rąbka pięknej sukni w wielkie kwiaty, była tak chłodna, a tak jednocześnie wyzywająca i tak zawsze ta sama jak