Niedługo Emanuel i panna Ranghilda znaleźli się oboje całkiem odosobnieni o kilkanaście kroków za towarzystwem. Doktór wszczął zrazu z Emanuelem rozmowę o spodziewanych obfitych zbiorach, ale wnet go odwołała rozbawiona panienka, która bujała po polach, zdala od wszystkich, przywołując to tego, to owego, celem podziwiania odkryć, jakie robiła co krok. Raz był to „słodki jak marzenie“ robaczek świętojański, który jej siadł na dłoni, to znów „cały pałac mrówczy“ znaleziony po drugiej stronie rowu. Co chwila wynurzała się skądś jej drobna, biała postać pod błękitną parasolką, piętrzącą się nad głową, niby prywatne, osobiste niebo szczęśliwości.
— Cóż za dziwny człowiek z pana! — zawołała Ranghilda, gdy doktór odszedł, a oni oboje uszli kawałek drogi w milczeniu — Przez siedm lat cieszyłam się na tę chwilę, kiedy pana napadnę niespodzianie, a pan witasz mnie, jakby od ostatniego widzenia minęły trzy dni. Wyznam otwarcie. Wprawiłeś mnie pan w wielkie zakłopotanie, zapowiedziałam wszystkim wielką scenę powitalną... Przyznaję zresztą — dodała wobec upornego milczenia Emanuela — że zrobiłam wielkie głupstwo. Powinnam była wiedzieć, że różnisz się pan bardzo od reszty ludzi, a widzę, żeś pozostał nieobliczalnym jak zawsze.
Emanuel nie wyczuł przymusu, jaki sobie zadawała, by mówić w tonie koleżeńskiej poufałości z dawnych czasów. Zbyt silnie odczuwał niezadowolenie, że oto idzie z nią sam na sam i słucha po upływie lat tego samego co dawniej głosu wyzywającego, o dziwnie metalicznym dźwięku.
Nie ulegając zgoła owemu serdecznemu sposobowi wznowienia znajomości, rzekł poważnie:
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/329
Ta strona została przepisana.