wniczo około pięćdziesięciu chałup. Stały one u samych stoków wzgórza, niektóre były w nie nawet wkopane, a wszystko wyglądało jak jakaś alpejska osada ponad górskiem jeziorem. Pozatem, wsi niemal widać nie było, bo zasłoniły ją zwały śniegu, burzą od strony fiordu naniesione. Z wielu chat sterczały ponad biel jeno szczyty dachów, oraz zakopcone kominy. Tu i owdzie błyskało jeszcze światło z okien. W progu jednego z domów stał stary człek o kuli i machał życzliwie czapką na widok przelatujących sanek kapelana.
Zatrzymali się przed nędznem domostwem, stojącem w odosobnieniu, na południowym krańcu wsi. Pokryte warstwą smoły skrzydła bramy stały otworem, a u belki poprzecznej wisiała zaspana latarnia, kręcąca się na sznurku leniwo. Pod tą latarnią musiał kapelan wysiąść, gdyż podwórze zalegały takie masy śniegu, że sanki przejść nie mogły. Udał się do niskiego domostwa wąską ścieżyną, przekopaną w szańcu śnieżnym. Wszędzie panowała grobowa cisza. Od stajni tylko dolatywał słaby pobrzęk łańcuchów, a popod jakimś murem przemykał kot i miauczał. Dostawszy się do sieni, usłyszał otwierające się w głębi drzwi i głos kobiecy, mówiący żywo:
— Zdawało mi się, że słyszę dzwonki... To pewnie proboszcz przybył...
Zapukał i w moment potem znalazł się w głębokiej, niskiej, staroświecko umeblowanej izbie, o małych okienkach, belkowanym stropie i ciemnej, glinianej podłodze.
U skraju ciężkiego, dębowego stołu paliła się cienka świeczka łojowa. Gdy wszedł, od stołu tego podniósł się niski człowiek w podeszłym już wieku
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/33
Ta strona została przepisana.