Dotarli w tej chwili na szczyt wzgórza, skąd słał się widok milami, jak to często bywa w tych okolicach. Minęli dawno granicę gminy, a z miejsca, na którym stali, można było widzieć płaski, ale ponętny i urozmaicony teren parafji Kyndlöse-Vesterby. Środkiem wił się bogaty w wodę strumień, przecinający łąki i kilka lasków. Po stronie zachodniej widniał wysoki, z granitu zbudowany kościół w Kyndlöse, a na jego złoconej chorągiewce migotał blask, jakby zapalonej już gwiazdy. Wielkie lasy Vesterby leżały sinym zwałem na skraju widokręgu po stronie północnej i północno-zachodniej, a za wał ten zaszło właśnie słońce, rozpłomieniając cały skraj nieba.
— Czy ma pani odwagę mówić to tutaj? — spytał Emanuel smutno, wskazując szerokim gestem krajobraz, oblany ostatniemi promieniami zachodu. Opar nocny zaczął już snuć się po łąkach i wisiał, niby pajęczyna, nad krwisto-czerwoną nicią strumienia — Czy nie pociąga pani wcale ten widok i czy nie budzi innego wrażenia, jak wanna z zimną wodą?
Panna Ranghilda rozejrzała się po okolicy, mrużąc oczy, potem zaś powiedziała z wytwornym uśmieszkiem, jaki przybierała zawsze, ile razy miała rzec coś arcyzuchwałego.
— Pojąć nie mogę, dlaczego ma to być tak piękne, by wkładało na człowieka obowiązek zachwycania się od kołyski do grobu. Mnie to nie odpowiada wcale, a samo zestawienie kolorów razi me oczy. Szafirowy horyzont, jaskrawo-czerwony pas na dole, krzycząco żółte łany i szpinakowa zieleń łąk... cóż za skandal... czerwono, zielono, żółto! Czyż nie takiego zestawienia barw używa
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/334
Ta strona została przepisana.