Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/354

Ta strona została przepisana.

gdyż siedzieli tam na bezpłatnych miejscach posłowie parlamentarni, plując na podłogę.
Nic jej tak jednak nie oburzało, jak szerzone ciągle pogłoski o radykalnej zmianie gabinetu, przyczem traktowano zupełnie na serjo możliwość objęcia przez chłopów steru spraw państwa. Pewien nauczyciel ludowy miał wszelkie szanse zostania prezydentem rady ministrów. Ci nawet, którzy nie godzili się na prąd panujący obecnie, potrząsali głowami i twierdzili, że „narazie innego sposobu wyjścia niema.“ Nie mogła pojąć tego wszystkiego. Czyż nie wiedziano już oddawna, że ludność wiejska stanowi większość w państwie? Skąd że tedy to nagłe padanie na kolana? Na każdy jej zarzut odpowiadano, że „chłopi są też ludźmi.“ Tymczasem tak wcale nie jest. Są oni oczywiście ludźmi z uwagi na fizyczną budowę ciała, liczbę zębów trzonowych i długość kiszek. Ale wszakże pastuch w polu posiada znacznie więcej pokrewieństwa z krową, lub owcą, niźli z przeciętnym nawet inteligentem. A czyż komuś przyjdzie na myśl, przyznać krowom i owcom prawo wyborcze? To też w epoce represyj rządowych radowało ją bardzo, że jawią się znowu ludzie odważni, prawdziwi mężczyźni, zdolni przywrócić dawne prawo władztwa człowieka nad ziemią i zepchnąć niesamowite, bagienne światełka chłopskich zakusów na gnojowisko, skąd wzięły życie.
W okresie zwycięstwa tych ludzi ogarnęła ją radość wielka, a jednocześnie chęć zobaczenia byłego kapelana ojca. Minęły już czasy głupstw dziewczęcych, pałała przeto pragnieniem zatriumfowania nad tym, który ją samą i ojca upokorzył, i pozbycia się owego uczucia wstydu, którem przejmowało ją