Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/364

Ta strona została przepisana.

Po pewnym czasie zbudziły ją z zadumy zbliżające się głosy Emanuela i Ranghildy. Dochodziły z alei leszczynowej, biegącej tuż poza nią.
— Widujemy się co dwa tygodnie — mówiła Ranghilda — i zazwyczaj grywamy na cztery ręce. Oczywiście rozmawiamy też dużo, a często o panu, jak wspominałam. Przekonałam się, że siostra bardzo pana kocha i cierpi z powodu tak długiej rozłąki...
— Betty mówiła pani naprawdę o mnie? — spytał.
— Tak. Jest to rzecz naturalna. Nie widziała pana przez długie lata. Powinienbyś pan pojechać do miasta. Biedna Betty potrzebuje otuchy, czuje się bowiem bardzo samotną od śmierci dziecka. Jest jeszcze młoda i musi czemś wypełnić życie, tymczasem konsul generalny posiada pod tym właśnie względem pewne niedomagania. Postarzał bardzo i jest to człowiek przeżyty...
Głosy oddaliły się. Hansina spojrzała na Gerdę i Sigrid, siedzące naprzeciw siebie w trawie. Po chwili mała skoczyła i przybiegła do matki z rozbłyśnionemi zachwytem oczyma.
— Mamo! — zawołała — Wiesz, co ona powiada? Ma lalkę ogromną, która umie spać, jak prawdziwy człowiek, i pokój dla lalek z krzesłami, stołami i kuchnią. I wiesz, co jeszcze mówi? Ma cały staw z kaczkami i prawdziwą łódkę. Czy to może być wszystko prawda, mamo?
— Chodź do mnie, Sigrid! — zawołała z trawnika Gerda, a mała, nie czekając odpowiedzi matki, wróciła do niej pędem i rozbawiona, rzuciła jej się w objęcia.