Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/366

Ta strona została przepisana.

Po chwili zjawili się od przeciwległej strony trawnika, a ujrzawszy resztę towarzystwa, podeszli. Gerda wstała niezwłocznie.
— Ach, siedzi tu pani! — zawołała Ranghilda — Kłóciliśmy się strasznie z mężem pani. Ja i pastor Hansted nie możemy nigdy dojść do zgody. Ale czas nam już iść. Gerdo, pożegnajmyż się raz!
Emanuel oświadczył, że odprowadzi panie kawałek drogi, by im pokazać ścieżkę polną, krótszą o połowę. Hansina została w ogrodzie.
— Bardzo się cieszę, żem była u pana, powiedziała Ranghilda, gdy odeszli od plebanji — bo będę mogła opowiedzieć siostrze, jak wygodnie pan mieszkasz, jak się czujesz szczęśliwy... słowem, jaki z pana wybraniec fortuny... Wszak prawda, nie mylę się pod tym względem?
Emanuel nie miał ochoty rozmawiać z nią na ten temat, ale odczuwają już potrzebę walki, rzekł, popędliwie: Po tonie pani widzę, że to panią dziwi!
— Skoroś pan to rzekł, nie będę przeczyła, że zmieniło to potrochu moje wyobrażenie o małżeństwie i szczęściu rodzinnem. Byłam, widzę, zanadto konserwatywną.
Odparł spokojnie, nie zwracając uwagi na ironję jej słów:
— Musiały to być poglądy nader oryginalne!
— O, nie! Wiesz pan, że jestem pod każdym względem zachowawczynią. Sądziłam tylko, że to, co zowiemy szczęściem małżeńskiem, polega na tej, tak nieco bombastycznie przez praojców naszych zwanej, „harmonji serc,“ którą to rzecz nazwaćby dziś można „sympatją nerwów.“