Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/371

Ta strona została przepisana.

w szlafrok i pięknie haftowane pantofle. Oparł policzek na dłoni i czytał nader stary tekst grecki, a obok w specjalnej szafie mieściły się własne dzieła jego w przepysznych oprawach, ze złotemi brzegami, a mianowicie utwory moralizujące, zbiory kazań, oraz potężne, chłostające społeczeństwo satyry dramatyczne, pełne proroczych obrazów i śmiałych myśli.
Z marzeń tych zbudził go klekot sabotów po podwórzu, oraz głosy naprzemian świszczące, to znów zgrzytające, a przeciągłe. Wydawała je pompa podwórzowa, którą piękna Abelona brała wodę.
Nie ruszył się, tylko uśmiech wybiegł mu na twarz, uśmiech szczęśliwej świadomości, że zdołał wreszcie otrząsnąć się z czaru, jakim go objęły rozkwitłe wdzięki nadobnej Abelony. Mimo, że była zupełnie biedna, nie łatwo z niej zrezygnował, a uczynił to jeno dlatego, by sobie tą słabostką nie utrudniać wyjścia z poniżającego stanu parobczego. Musiał przestać być „parobkiem Nielsem,“ uzyskać niezawisłość i swobodę, a jeśliby nawet przyjść miało do małżeństwa, to musiało ono być zgoła inne i służyć wielkiemu celowi rozsławienia po całym kraju nazwiska N. Damgaarda, co sobie postanowił. Miał i bez tego trudności niemało, jakże bo naprzykład fatalnie brzmiało imię jego? Gdyby był Fritjofem, Arnem, czy Björnstjernem, to co innego,... ale Niels?...
Zerwał się, posłyszawszy znowu kroki w podwórzu. Było to twarde stąpanie Emanuela. Wyjrzał ostrożnie, rozchylając białe firanki, i zobaczył swego pana, idącego od strony małej furtki, w lewej połaci obejścia. Zrobiło mu się gorąco. Pośrodku podwórza stał wóz z wiszącą na dyszlu uprzężą,