Gdy Emanuel wszedł, podniósł się z ławy mały, łysy, nalany Svend, posiadający nad okiem narośl wielkości pięści. Przekrzywił głowę, prawą rękę przycisnął sztywno do piersi, zrobił żałośliwą minę i zbliżywszy się powitał gościa. Jednocześnie żona jego wybiegła poza plecami Emanuela z sagankiem na kawę, skrytym pod fartuch.
— A to dopiero miła niespodzianka! — zawołał, podając mu lewą dłoń — Nie przypuszczalibyśmy nigdy, by pan pastor, chciałem powiedzieć,... by Emanuel raczył nas odwiedzić. A właśnie się dobrze zdarza, bo potrzeba nam słów otuchy, jako że nas Pan doświadcza srodze...
Przerwał mu Emanuel, który oszołomiony zaduchem izby siadł odrazu na jednym ze stołków.
— Pomówmyż raz rozsądnie, Svend! Doszły mnie złe wieści o tobie i Piotrze. Podobno nie chcecie pracować przy żniwach?
Svend siadł na ławie, wykrzywił się żałośnie i zaczął, dotykając otrożnie prawej ręki, tak sztywnej, jakby ją ściskała niewidzialna opaska.
— Bóg świadkiem mnie, biednemu grzesznikowi, że nikt nade mnie nie brałby się ochotniej do pracy, najcięższej nawet. Cóż ma jednak począć biedny kaleka, gdy go chwyci reumatyzm, tak że całą noc krzyczy i jęczy z bólu, gorzej niż kobieta w połogu. Zaręczami... zaręczam, że jest to rzecz straszna dla biednego człowieka, który musi utrzymywać rodzinę...
— Tak źle nie jest chyba jeszcze, Svend! — przerwał mu Emanuel, ostro nań patrząc — Jakoś ci nie przeszkadzał przed kilku dniami reumatyzm w bójce szynkownianej w Vejlby, o czem mi doniesiono. Piotr był tam również. Ale gdzież jest Piotr?
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/383
Ta strona została przepisana.