Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/384

Ta strona została przepisana.

Obleśne spojrzenie Svenda prześliznęło się w stronę alkowy, gdzie leżał w słomie na grzbiecie Piotr-gorzałka i spał. Nie było zeń widać nic prócz zlepionych włosów i bladej twarzy, pośród której sterczał ciemno-szafirowy, świecący, krostowaty nos, podobny do przejrzałej śliwki.
— Cóż to znaczy? — spytał Emanuel, czując się coraz gorzej w brudzie i półmroku izby — Czy Piotr zachorował?
— Tak! Lamie go strasznie w głowie i ma dreszcze. Nachodzi go to często znienacka. Siedzi czasem spokojnie, aż tu nagle zaczynają mu kłapać zęby i całe ciało drży okropnie... Patrzyć na to wprost niesposób...
Ale Emanuel nie uległ oszustwu. W ostatnich czasach bystrym stał się aż do podejrzliwości. Zauważył też zaraz, że na łóżku nie spoczywa pacjent, ale człowiek do nieprzytomności pijany, niezdolny otrząsnąć bezwładu i podnieść powiek.
Wstał oburzony do żywego i rzekł, drżąc z gniewu:
— Posłuchajcież oba, co wam powiem! Strzeżcie się od tej pory i nasza bowiem cierpliwość ma swe granice, a jeśli dalej będziecie jej nadużywać jak w czasach ostatnich, to może się urwać wszystko i skończycie obaj w publicznym domu ubogich. Rozumiesz mnie, Svend?
Nagle znikł z twarzy Svenda słodki wyraz, wielka narośl nasunęła się głębiej na oko, a usta rozszerzył złośliwy uśmiech.
— No, do tego chyba nie dojdzie! — powiedział zuchwale, pocierając dalej z nawyku prawe ramię — Wiecie chyba dobrze, do czego użyć możecie nas, biedaków!