do twarzy. Pewny był, że dostrzega poza ramieniem stangreta jasną główkę panny Ranghildy.
Gdy pojazd podjechał, okazało się jednak, że popełnił omyłkę. Na szerokiem siedzeniu spoczywał sam jeno doktór, okryty płaszczem gumowym, z cygarem w ręku.
— Witam pana, drogi pastorze! — rzekł, zatrzymując powóz i wyciągając doń z pod płaszcza rękę w rękawiczce — Co u pana słychać? Oczywiście tkwisz pan w żniwach po uszy. Mam nadzieję, że pan umiesz pływać, bo w czasie jak obecny, trudno nie zamoczyć nóg.
— Tak! To nie łatwe żniwa... — powiedział nieprzytomnie Emanuel — Był pan u chorego, doktorze?
— Tak. Jest tu w pobliżu złamana noga, ale nic groźnego... Ach prawda... byłbym zapomniał... mam dla pana, pastorze, pozdrowienie, a raczej pożegnanie od panny Tönnesen. Wyjechała przed tygodniem.
— Tak? Panna Tönnesen wyjechała? — spytał z nienaturalnem ożywieniem Emanuel.
— Miała zostać nieco dłużej, ale sądzę, zatęskniła do miasta. Nagle zaczęło jej być pilno. Pan wie, że ona nie lubi „paść się na polu.“ Ale jeszcze coś! Oto pozyskałeś pan w moim domu prozelitkę,... mianowicie młodą kuzynkę mojej żony... Wszak pan ją pamiętasz? Ostatnia bytność u pana zbudowała ją wielce. Pewnie widujesz ją pan w niedzielę w kościołach swych?...
— Tak... tak... to jest właśnie najszczególniejsze... — rzekł Emanuel, nie słysząc ostatnich słów lekarza i nie wiedząc zgoła, co mówi.
— Tedy żegnam pana, drogi pastorze, i życzę szczęśliwej zwózki zboża pod dach!
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/386
Ta strona została przepisana.