Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/393

Ta strona została przepisana.

ranka sunęły po fiordzie liczne łodzie żaglowe i barki, pełne czarno ubranych ludzi.
Dzień był mglisty, a ciężkie chmury nastrajały smutnie. Nie podniosły ducha nawet mowy, wygłaszane naprzód w wielkiej auli szkolnej, gdzie stał katafalk, ani w kościele, ani wreszcie nad grobem, w liczbie jedenastu. Śpiewano z pełnej piersi stare, a ciągle świeże pieśni, ale w tonie ich czuć było przygnębienie przeciwnościami, na jakie wystawieni byli zwolennicy sprawy ludu w czasach ostatnich.
Po pogrzebie wszyscy wzięli się do koszy z zapasami jadła, a że budynek nie mógł i części zebranych pomieścić, roztasowano się, mimo mżącego deszczu, naokół, pod drzewami i dachami przyległych domów, lub parasolami. Byli tu ludzie najrozmaitsi, począwszy od dwu dostojników kopenhagskiego liberalizmu, adwokata w złotych okularach i fabrykanta cukru w złotych binoklach, aż do biednych komorników, którzy przewędrowali dużo mil i poświęcili zarobek dzienny, by odprowadzić na spoczynek wieczny wodza swego i obrońcę. Zebrali się nauczyciele, wychowankowie seminarjów, dyrektorowie uczelni ludzie dawnego typu o długich brodach i wielkich, pielgrzymich kapeluszach, a obok nich widnieli młodsi towarzysze, modniej ubrani i bardziej światowi. Jakiś młody kandydat na pastora przechadzał się pod rękę z narzeczoną, zaglądając jej w oczy. Oboje okrywał jeden parasol, on miał spodnie zagięte wysoko, ona suknię podwiniętą i wysokie kalosze na nogach. Pod jednem drzewem stała grupka posłów chłopskich, szepcąc zupełnie jak w kuluarach folketingu. Z wszystkich części kraju przybyły deputacje z wieńcami i kondolencjami oddalonych zwolenników i przyjaciół. Zjawił