się nawet pewien norweski poeta narodowy, zawodowy agitator, objeżdżający właśnie Danję z mowami i odczytami. Uradowano się nim wielce, a imponująca postać jego i rozgłośny organ krasomówczy wzbudziły entuzjazm. Ciągle otaczało go koło uważnych słuchaczy, a zwłaszcza włóczył się za nim natrętnie Niels i drugi młody parobczak. Obaj zabiegali by stać jak najbliżej znakomitego człowieka i dostąpić zaszczytu, że wesprze się na ramieniu, któregoś w chwili zapału retorskiego.
Emanuel przybył za późno. Wybierał się właśnie wraz z Hansiną łodzią przez fiord, gdy przybył posłaniec od Aggerbölla z prośbą, by dał wijatyk żonie jego, która pewnie dnia nie przeżyje. Hansina pojechała tedy sama, a uroczystość pogrzebową skończono już niemal, gdy Emanuel zdążył na miejsce.
Ledwo się znalazł pośród ciżby, szukających schrony pod obszerną werandą szkoły, przystąpił doń młodzieniec jakiś, wymawiający chrapliwie po jutlandzku literę r i przedstawił mu się jako student Soeren Soerensen.
— Wszakże się nie mylę? — spytał — Pan jesteś Emanuel Hansted? Doskonale się składa! Wszędzie pana szukaliśmy, bo pewni byliśmy, że pan tu jesteś. Musi pan pójść ze mną koniecznie do Leny Gilling. Ciągle pyta o pana, chcąc poznać go osobiście.
Napoły wbrew woli swej został Emanuel wprowadzony na schody. Nie był w nastroju odpowiednim dla rozmawiania z ludźmi, a zwłaszcza z kopenhagczykami, ale student, nie bacząc na wymówki, wciągnął go triumfalnie do przepełnionej auli, gdzie woniały gałęzie jodłowe i brzęczały liczne głosy.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/394
Ta strona została przepisana.