kieszeni jego kamizelki, a dla weterynarza Aggerbölla gra w karty nie była, jak dla innych przyjemną rozrywką, jeno rozpaczną walką o byt.
Codziennie przed południem, ruszał ciężko przez los prześladowany człowiek zabłoconą bryczką swoją z domu, przepojony do głębi uroczystą, daną sobie i żonie przysięgą, że odwiedzi wszystkich po kolei pacjentów swoich. Rzadko atoli zdążył dalej niż do pierwszego dworku chłopskiego, gdzie była szansa rozegrać partję i zaopatrzyć się w gotówkę. Zycie mu upływało w ciągłej, szalonej pogoni za kilkoma banknotami dziesięciokoronowemi, które musiał niezbędnie w ciągu doby wypłacić rzeźnikowi, piekarzowi, lub szewcowi. Ze zaś wizyty lekarskie nie dawały mu bezpośrednio dochodu, przeto rzadko oprzeć się mógł pokusie sięgnięcia śmiało do skarbnicy szczęścia, w czem widział szansę wydobycia się z kłopotu.
Nagle zaczęły skrzypieć pod stołem trzewiki nauczyciela Mortensena. Z poza srebrzystych brwi strzeliło powagi pełne spojrzenie ku spodkowi, pełnemu monet dwudziestopięcio oerowych, zwanemu pulą „solo.“
Kilka razy musnął się po bladej twarzy chustką, zamknął oczy i rzekł zcicha:
— Solo!
Napoły zaśnione ciała graczy drgnęły nagle. Weterynarz podniósł ciężką głowę i spojrzał nań z tajoną wściekłością.
— Jaki kolor? — spytał.
— Trefl! — odparł nauczyciel śpiesznie. Położył karty na stole i nakrył je dłońmi z taką samą miną, z jaką gotował się do zaintonowania hymnu na chórze kościoła w niedzielę.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/40
Ta strona została przepisana.