Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/403

Ta strona została przepisana.

— Wspominam sobie nieraz ową pierwszą mowę, jaką miał Emanuel w naszym gminnym domu zbornym przed siedmiu laty, i dalipan wydaje mi się, że inne wówczas tryle wygrywał na flecie... Wówczas uważał nas chłopów za najlepszych pod słońcem ludzi... ach, delektował się nami aż do mdłości. Pewnie jest tu wielu pamiętających tę mowę, którą uznano za przecudowną i świetną. Wyznaję, że ja sam niebardzo wysoko skakałem z radości, to też nie dziwią mnie dzisiejsze słowa Emanuela. Już tak bywa, że kto za dużo weźmie w usta, wypluć musi!... Otóż dziś powiedział nam Emanuel, żeśmy sobie zbyt wiele uroili o swej doskonałości i dlatego źle się nam dzieje. Chce zapewne, byśmy się zaczęli na nowo uczyć od elegantów miejskich jak postępować, a Bóg przychyli się do pragnień naszych...? Ej nie! Sądzę, że tak nie jest zgoła! Sądzę przeciwnie, że byliśmy zbyt ulegli i dali się wodzić za nos tym Kopenhagczykom, którzy tu rozmnożyli się w czasach ostatnich jak pluskwy, żeśmy uwierzyli zbyt pochopnie, iż są przyjaciółmi ludu i niepotrzebnie ich uczynili swymi wodzami! Oto, zdaniem mojem przyczyna dlaczegośmy przegrali... Nastała poprostu moda chłopomańska u mieszczuchów, a myśmy się nie posiadali z radości i dumy, że uczeni panowie i panie gadają z chamami. Omal bzika nie dostaliśmy z uciechy i czynili wszystko, czego od nas chcieli. Co to za zaszczyt, myśleliśmy, gdy taki adwokat w złotych okularach, albo taka pachnąca dama przyjedzie i klepiąc po ramieniu powie: jak się masz, przyjacielu? Cóż dopiero, gdy jeden z takich panków przybył na stałe, osiedlił się, a w dodatku wziął naszą dziewuchę za żonę... ho, ho, ho..., za jakiż to wzięliśmy zaszczyt.