Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/413

Ta strona została przepisana.

Emanuel siedział zapatrzony przed siebie z listem na kolanach, a w myśli jawiły mu się zaciszne, dywanami wysłane pokoiki z widokiem na kanał, giełdę i zamek krystjansborski. Otoczył go dawny spokój, wspomniał czasy studenckie i seminaryjne i ujrzał siebie samego, jak chodził często pół nocy tam i z powrotem, dumając nad tem, co przeczytał. Zasiądzie ponownie nad staremi książkami, kroczył będzie po tej samej posadzce, podejmie te same kwestje i może znajdzie nowe, prawdziwsze rozwiązanie zagadki życia...
Początek listu Betty nosił piętno wielkiego przygnębienia, spowodowanego utratą jedynego dziecięcia. Pisała:
— Pojęcia nie masz, jak osmutniało mieszkanie nasze, od kiedy Bóg zabrał mego małego Kaja. To też pragnę gorąco ujrzeć jak najprędzej twe dziewczynki, by znów słyszeć głosy i śmiechy dzieci wkoło siebie. Powiedz żonie, że nie ma potrzeby troszczyć się o nie... wszakże sama byłam matką! Będziemy je strzegli wszyscy bacznie przez ciąg jej nieobecności. Najbardziej atoli tęsknię do ciebie, braciszku mój, niewidziany od lat tylu i cieszę się myślą rozmowy z tobą! Bądź dla mnie dobry i wyrozumiały, Emanuelu, gdyż bardzo mi potrzeba pociechy! Radabym zaraz oprzeć głowę o twe ramię i wywnętrzyć ci się z wszystkiego. Ach, jakże Bóg nas doświadcza... Obyśmy tylko mieli siły nosić bez szemrania ciężkie brzemię życia!
Sądzę, że nie potrzebujesz się trapić przyszłością swoją, a to samo mówią ojciec i mąż mój. Ojciec otrzymał list twój przed południem i gdy go przysłał do przeczytania, wybieraliśmy się na obiad do justicjarjusza Muncka. Zabrałam go z sobą. Siedziałam