Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/421

Ta strona została przepisana.



CZĘŚĆ PIERWSZA.

Wśród nawalnego deszczu toczyła się nowo wybudowaną drogą od stacji kolejowej w Sandinge wielka, stara dorożka. Był początek lipca, ale na niebie zwisły czarne, niskie chmury, jak w listopadzie. Woda lała się potokami, jak podczas oberwania chmury. Na wierzchu skórzanej budy zebrało się całe jezioro, rozchwiane nieregularnemi ruchami pojazdu. Po wszystkiem, począwszy od dwu, z tyłu przymocowanych kufrów, aż do wielkiego parasola, pod którym kuliła się siedząca na koźle obok woźnicy osoba płci żeńskiej, spływała woda. Był to rozpaczliwy widok.
Gdybyż przynajmniej pojazd raźniej się toczył! Sunął atoli powoli jak ślimak, ciągniony przez dwa chude, niby szkielety, konie, rozgniatając sumiennie kołami ciastowate błoto bagnistego gruntu, tak że zdało się, iż ma za zadanie, przedstawić obrazowo szkaradę pluty, pustynność okolicy, monotonję pól i nagość, sięgających aż do skraju widnokręgu wzgórz. Można było przypuszczać, że pod owym czarnym dachem pojazdu tkwi jakiś skórzasto-żółty hipochondryk o zapadłych oczach i wpatruje się tępo w ulewę, nie mając tyle energji, by ponaglić woźnicę, a także nie spiesząc się do miejsca prze-