Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/434

Ta strona została przepisana.

Niepokój wśród zebranych wzrastał coraz to bardziej. Wszyscy przerazili się wielce samą tą złowrogą wróżbą starć, jakie nastąpić mogą na ogólnem zebraniu, a to tem więcej, że w czasach ostatnich namnożyło się mnóstwo odmiennych zapatrywań w łonie związku przyjaciół oświaty ludowej, a rozbieżność tę kryto starannie przed okiem przeciwników. Jednak w chwili, gdy spór dyrektora z Pramem zaczął wyradzać się w brzydką kłótnię osobistą, nastało w sali poruszenie, spowodowane przez bladego, wysokiego mężczyznę, który dotąd stał w ostatnich szeregach słuchaczy, teraz zaś wystąpił i poprosił słabym głosem, by mu pozwolono wypowiedzieć swe zdanie.
Człowiek ten, był to lubiany powszechnie, ale zarazem otaczany ogólnem pożałowaniem, kandydat seminarjalny Boserup, były nauczyciel uniwersytetu, teolog, który przez zbyt gorliwe studja krytyczne i zgłębiania filozoficzne doszedł do utraty wiary w prawdy chrześcijańskie. Postać jego świadczyła wymownie, jak bolesną mu była ta strata, jak go dręczyły wątpliwości, a ponadto sam mawiał, że dusza jego spoczywa w trumnie. Żałowały go zwłaszcza kobiety, on zaś mimo odstępstwa swego ustawicznie jawił się tam, gdzie rozbrzmiewały słowa wiary. Dlatego też nie tracono nadziei, że kiedyś wróci oczyszczony próbą do gminy i wielkie przykładano znaczenie do faktu, że pociągał go właśnie pogląd tego koła liberalistów religijnych. Upatrywano w tem oczywisty dowód, że również i inni zbłąkani i zwątpiali dostrzegą to światło prawdziwej, czystej wiary i pójdą ku niebu drogą wytyczoną przez tę właśnie duchową gromadę.