Nazajutrz świeciło słońce. Kapryśne niebo lipcowe od wczesnego zaraz ranka rozbłysło przepysznym lazurem, jakby chciało wynagrodzić krzywdę, jaką ludziom przez kilka dni poprzednich swemi jesiennemi kaprysami czyniło. Lato było teraz w pełni rozkwitu.
Na ławce małego, zacisznego ogródka chłopskiej zagrody, przed którą się wczoraj zatrzymała stara kolasa, siedziała w cieniu rozłożystej jabłoni młoda konsulowa Torm. Blada, szczupła kobieta nosiła ciężką żałobę. W ciągu dwu lat ostatnich śmierć dwa razy zapukała do jej drzwi. Zanim jeszcze zdążyła przeboleć stratę dziecka, dostał nagle mąż, w jej ramionach, późną nocą, po obfitej wieczerzy a taku apoplektycznego i zmarł w kilka dni potem.
Dziś jednak nie trapiły ją własne smutki. Siedziała z robotą szydełkową na kolanach zadumana i patrzyła na krągłe plamy słońca, wędrujące po trawniku, pełna niepokoju o brata Emanuela, który jej nieraz przysparzał ciężkich trosk.
Stosunek rodzeństwa, które nie widziało się tak długo, był teraz bardzo bliski. Znękana przejściami moralnemi znalazła pani Betty w Emanuelu podporę religijną i pociechę, jakiej dać jej nie mógł ojciec, ani też młodszy, rozmiłowany w życiu brat, porucznik gwardji. Stał się jej spowiednikiem, któremu zwierzała się z wszystkiego i trzymała kurczowo. A jednak rozumieli się przez pół jeno. Odpychało ją to i gniewało nawet, że upornie wzbraniał się pogodzić z życiem i towarzyskiem środowiskiem, do którego należał z urodzenia i wychowania. Nie mogła kroczyć wraz z nim dziwnemi ścieżkami jego, mimo siostrzanej gotowości.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/438
Ta strona została przepisana.