Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/447

Ta strona została przepisana.

Wymieniono pozdrowienie, padły pytania i odpowiedzi, dotyczące podróży, zdrowia i t. p., potem zwróciła się doń pani Betty.
— To prawdziwa niespodzianka, że widzimy pana, pastorze, w tym zapadłym kącie! — powiedziała — Kiedyż pan przybył?
— Dawno już, a raczej niedawno, — odparł bo wszystko zależy od zapatrywania. Gdy wybije pierwsza, minie dokładnie trzy dni.
— Trzy dni? — spytała, zwracając się do Ranghildy — Tedy przybyliście państwo razem?
— Tegoż samego dnia! — przyznał — Czyż mogłem inaczej postąpić? Po głębokim namyśle uznałem nawet przyjazd za swój nieodzowny obowiązek.
— Jakto, obowiązek pański? — zdziwiła się pani Betty, a także panna Tönnesen poprosiła o objaśnienie.
— Pewny jestem, że mi panie przyznacie słuszność!
Oparł się zlekka o tył fotelu, założył na piersiach okryte pierścieniami palce i rzekł po chwili:
— Nie mogłem, zaprawdę, brać odpowiedzialność za puszczanie samej, bez opieki, osoby tych zalet i powierzchowności co panna Ranghilda do tak „pierwszorzędnego“ miejsca klimatycznego, któremu nadają niektórzy miano Ostendy północy. Jeśli uwzględnimy owo „dziko romantyczne otoczenie,“ na które spoglądamy właśnie, to pojąć nie trudno, że za obowiązek swój uznałem wziąć w opiekę niewinność, do czego uprawnia mnie zarówno stanowisko duchownego, wskazał białą swą krawatkę jak również siwiejące włosy. Musiałem tedy podążyć do owej współczesnej Sodomy.