Po odejściu mężczyzn spędziły przyjaciółki jeszcze czas jakiś pod jabłonią, nie mówiąc nic do siebie. Podniecona Ranghilda chłodziła się zamkniętą parasolką, a pani Betty siedziała nad robotą pochylona i na serjo dotknięta.
— Czemuż się musicie ciągle kłócić? — spytała, nie podnosząc głowy.
— Kto? Ja i brat twój? Ach, to nasz zwyczaj z dawnych lat. Nic sobie z tego nie rób, droga Betty. Konwersujemy w ten sposób. Różnimy się zaś jak chyba nikt na świecie.
— To prawda.
— Dziwi cię to, widzę?
— Tak... trochę.
— Nie pojmuję... Wszakże sama mówiłaś mi, że rodzina twoja zgodzić się nie może z jego zapatrywaniami i sposobem życia...?
— To sprawa inna, Ranghildo. Ojciec nigdy nie mógł zrozumieć Emanuela, a i mnie trudno było nieraz nagiąć się ku jego poglądom. O Karolu, bracie mym, nie wspomnę nawet. Ale to nie dowód jeszcze, by nie szanować czyichś obcych nam zapatrywań.
— Zdaje mi się, że zaczynasz ulegać potrochu bratu, droga Betty.
— Jakże możesz tak nawet mówić!
— Tedy nie wspominajmy o tem. Zresztą brat twój, jak sama oświadczyłaś, zawsze miał skłonność do oryginalności...
— Emanuel jako syn matki mej różni się od reszty ludzi.
Pani Betty zarumieniła się mocno, pierwszy to bowiem raz wymienionem zostało między przyjaciółkami imię matki. Chciała atoli w ten sposób
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/454
Ta strona została przepisana.