Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/468

Ta strona została przepisana.

piersi i by nie budzić chorej udają się do ogrodu. Tam siadają na skraju tamy, skąd widać roztocz łąk i gdzie spędzali wieczory narzeczeńskich czasów, rozmawiając o przyszłości. Siedzą tu znowu dłoń w dłoń pod gwiaździstą kopułą nieba, snując marzenia o tem, co będzie, wspominając też rzeczy minione i długą rozłąkę, która im dopiero pozwoliła się poznać i zbliżyć. Hansina prosi:
— Nie gniewaj się, że milczałam i pisałam pokrótce jeno. Nigdy, wierzaj, nie wątpiłam, że wrócisz do mnie. Czekałam tu na cię co dnia, a nocą nadsłuchiwałam twych stąpań. Pewna byłam, że zjawisz się tego samego dnia, w którym bój zostanie rozegrany!
Emanuel wrócił po kilku godzinach i zaraz poszedł do swego pokoju, niskiej, bielonej, chłopskiej izdebki, by napisać do Hansiny. Codzień niemal w tych latach posyłał jej długie, poufne listy, pełne szczegółów o sobie i dzieciach oraz szczerych zwierzeń z rozmaitych pokus. Zaledwo atoli wziął do rąk pióro doleciał go od strony ogrodu wesoły śmiech kobiecy.
Drgnął, bo wydało mu się, że to Ranghilda.
Spojrzał przez okno i zobaczył, że stoi przy furtce ogrodowej wraz z Betty i pastorem Petersenem, który, ku wielkiemu rozradowaniu dam rozpędzał muchy kąpielowym ręcznikiem. Cofnął się od okna, by go nie dostrzegli, i zobaczył jak po chwili pastor Petersen podał szarmancko ramię Ranghildzie, wiodąc ją dokądś z sobą.
Patrzył za nimi przygasłem spojrzeniem, złamany i nieruchomy, aż mu znikli z oczu. Potem pełen strachu padł na kolana, załamał ręce nad głową i jęknął w głos:
— Panie! Panie! Nie puszczę cię, póki mi nie pobłogosławisz!