Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/469

Ta strona została przepisana.



CZĘŚĆ DRUGA.

Dni następnych było pogodnie, śpiewały ptaki i pachniały skoszone łąki.
Co wieczora jednak kładł się na zachodniej stronie nieboskłonu szaro-fioletowy wał, słoniący słońce, tak że jeszcze przed zachodem widniało na niebie, niby ciemno-czerwony księżyc. O wczesnym ranku ogromny opar mgły leżał na łąkach, tak że nie widać było nic z jednego osiedla do drugiego. Słychać było natomiast zbiorowy ryk krów, pasących się na przenikniętych wilgocią równiach, a donośnie roznosił się po całej wsi najmniejszy łoskot, kłapanie drewniaków po bruku podwórza, czy płacz dziecka.
W godzinach tych zdawało się, że wszystko zapadło kędyś, pod ziemię, że ludzie stąpają omackiem po dnie szarego, łyskliwego morza, znagła wstawały olbrzymie cienie i równie szybko nikły. Bliskie nawet przedmioty dostrzegało się w niepewnych jeno, falistych konturach dziwacznej wielkości i kształtu. Tylko śpiewające w górze skowronki zwiastowały, że kędyś, wysoko jest świat inny z błękitnem niebem i jasnem słońcem.
Od strony uniwersytetu dolatywał chóralny śpiew półtorasta głosów dziewczęcych, którym towarzyszy-