Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/470

Ta strona została przepisana.

ło kilka basów męskich. Wychowanki zajęte były właśnie porządkowaniem swych małych, bielonych izdebek mieszkalnych, rozmieszczonych dwoma szeregami ponad salą wykładową, niby celki klasztoru. Ale i tej prostej czynności towarzyszyło śpiewanie, chichot i przeróżne oznaki wesela i uniesienia. Po robocie siadły dziewczęta na skraju łóżek, obejmując się wzajem, paplając i zwierzając się sobie. Niektóre stały samotne u okien z policzkiem opartym na dłoni, słuchając poryku bydła, brzękania wiader blaszanych i innych odgłosów, płynących z niedostrzegalnych nizin, co zdawały się dziwnie dalekie i nierzeczywiste.
Tymczasem rozeszła się wieść, że w dużej, narożnej sali odbywa się zebranie plotkarskie. Natalja Slagelser wprawiła jak zwykle wszystkie w podniecenie. Duża, kędzierzawa dziewczyna spacerowała po pokoju rozpłomieniona, czytając ostatnią wielką mowę Wilhelma Prama, wydrukowaną w dzisiejszym numerze pisma uniwersyteckiego, a słuchaczki siedzące wokół na łóżkach przerywały jej okrzykami sprzeciwu. Wrzała właśnie wojna prasowa pomiędzy Wilhelmem Pramem, a dyrektorem uczelni Sejlingiem na temat organizacji związku przyjaciół oświaty, a wszystkie uczennice trzymały się wiernie swego przełożonego. Natalja zdołała przeciągnąć na swą stronę tylko małą Zosię Landerslew i tak ją nastroiła, że dziewczyna złożyła podobno uroczyste ślubowanie, iż zerwie ze swym narzeczonym, jeśli w ciągu tygodnia nie wyprze się swej wiary w nadprzyrodzone objawienie Biblji.
Nagle rozległ się dzwonek, zwiastujący początek przedpołudniowego wykładu. Zerwały się