Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/478

Ta strona została przepisana.

— Słusznie, Jensie Hansenie... Długi czas nie widziałam was. Usiądźmy tutaj.
Zajęła ławkę w atlance, a Hansen siadł na krześle ogrodowem przy samem wyjściu.
Tkacz był w tym czasie opuszczony, utraciwszy znowu stanowisko przywódcy w Vejlby i Skibberupie. Stało się z nim to, co wówczas, gdy użył Emanuela Hansteda do wydalenia pastora Tönnesena. Złe moce, jakie wywołał, przerosły go i opanować się nie dały. Ruch wszczęty przezeń chytrze nabrał większej niźli to obliczył chyżości i cisnął go o ziem.
Katinkę interesował zawsze ten przez ogół tak surowo sądzony człowiek. Nie znała, jak wszyscy zresztą, planów jego i nic ją nie obchodziły. Ale bawiła ją rozmowa z chłopem tak trzeźwo, jak ona sama myślącym. Niedowierzanie jego, tajemniczość, praktyczne, podstępne, chłodne obliczenia, zamilowanie do forteli, szybkich zwrotów, udawania i podglądania, miast otwartej walki, wszystko to nietylko jej nie odpychało, ale stanowiło niemal dowód niezwykle rozsądnego pojmowania życia i ludzi.
— No,... cóż tam nowego... u was... ha? — spytała, gdy siedział przed nią chwilę, nic nie mówiąc.
— Nic tak dalece, — odparł wszystko idzie po dawnemu. Mamy jak zawsze tyle djabelstwa i smrodu siarki, iż sądzić można, że piekielny ogień przepali chodaki. Powstała też u nas nowa religja.
— Tak? — mruknęła — Jakże się zowie?
— To ci Domgaardjanie!
— Cóż to nowego? Domgaardjanie? Nie słyszałam nic o nich.
— O, naturalnie, bo to rzecz całkiem nowa. Wynalazł ją ten Niels Nilsen, czyli Domgaard, jak