Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/481

Ta strona została przepisana.

— Doprawdy, nie wiem.
— Może zechce przy okazji przemówić?
— Możliwe.
— Więc pani nic o tem nie słyszała?
— Zaczęli rozmawiać o bliskiem zebraniu, a tkacz wybadywał ją nieustannie co do tematów, jakie miano poruszyć, i osób mówców, czy są już wyznaczeni i czy będzie wolność dyskusji. Wkońcu dobył z kieszeni na piersiach złożoną gazetę, rozprostował ją, wygładził i po dobrej chwili rzekł:
— Jest tu coś, o co mam panią prosić, panno Gude.
— Cóż takiego?
— Jest tu małe słówko, którego nie rozumiem. Musi być łacińskie... może pani będzie łaskawa spojrzeć? Zaznaczyłem je paznogciem.
Podał jej dziennik.
Utopia — przeczytała Katinka — to słowo? — Czy to to słowo?
— Tak... utopja... tak. Cóż to może znaczyć, jeśli łaska?
— To oznacza rodzaj majaków sennych, coś nieosięgalnego... nieziszczalnego...
— Majaka... acha! I ja sobie tak myślałem! Utopja... Dziękuję stokrotnie, panno Gude! — powiedział, chowając z powrotem gazetę na piersiach.
— Czemuż wam tak na tem słówku zależy, Jensie Hansenie? — spytała Gude.
— Trzeba przecież rozumieć, co się czyta, panno
— Ale czy macie w tem specjalny cel?
Ach... jakże... poprostu chciałem wiedzieć... to nigdy nie może zaszkodzić...