Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/484

Ta strona została przepisana.

Emanuel żył teraz samotniej jeszcze i bardziej pustelniczo niż przedtem. Niekiedy bał się wprost ludzi z powodu samej czci, jaką mu okazywali. Wiedział, że na to nie zasługuje i daleki jest od doskonałości, jaką mu przypisują. Świat go jeszcze trzymał w pazurach, musiał zwalczać ciągłe pokusy rozumu, po nocach zaś toczył boje z chuciami cielesnemi. Doznawał przygnębienia i troski go trapiły ziemskie, zwłaszcza szło mu o brak zabezpieczenia dla dzieci na przyszłość, bo ojciec wykonał swą pogróżkę i przestał go wspierać finansowo.
Postanowił tedy wyjechać stąd i mimo obietnicy danej Hansinie, że nie wróci do niej, aż serce jego zostanie oczyszczone, połączyć się z nią i odbudować wspólny dom z wiarą i nadzieją. Napisał jej to i chociaż nie dostał jeszcze odpowiedzi, czuł, że zrozumie, jak bardzo mu potrzeba jej pomocy, jak pragnie ręka w rękę z nią stoczyć ostateczną walkę o wyzwolenie.
Nie chciał nawet czekać na zebranie w uczelni, co było jego pierwotnym planem. Mimo wszystko, co zdziałał tutaj z łaski Boga, nie czuł się godnym przemawiać w jego imieniu, wyznając w pokorze ducha, że jest zbyt kruchem naczyniem i za słabym duchem, by móc zostać jego tłumaczem, mieczem ognistym jego gniewu i głosem miłosierdzia pośród pustyni. Nie uskarżał się jednak. Wesoło i z wdzięcznością rad był spędzić życie w cichem odosobnieniu, nieznany ludziom jeno Bogu, zapomniany przez świat, znikomy suchy liść, bezdźwięczny ton.
Dotarł do szczytu wzgórza, skąd słał się rozległy widok na fiord i przeciwległe wybrzeże. Stanął pod wielkim, podobnym do krzyża sygnałem morskim,