Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/485

Ta strona została przepisana.

jak to czynił codziennie, spoglądając w ojczyste strony i wznawiając tęsknotę za Hansiną. Z bijącem sercem patrzył w dal, gdzie pośród przesłonecznionego oparu popołudnia majaczył za fiordem daleki ląd.
Czuł, że musi wyrwać się z samotności, z sieci zniechęcenia, uciec od kobiety, będącej złym duchem jego życia, jawiącym się ciągle jak zamaskowane poselstwo grzechu, od tej bezwstydnej kobiety i jej pastora-gacha, których obecność zdawała się napełniać powietrze demoniczną żądzą cielesną. Zatęsknił do domu, do pokoju, ciszy, wypoczynku przy tej, która była dobrym duchem jego, kierowniczką po właściwej drodze, tej która go wspierała, ile razy się potknął. Nie wątpił, że znajdą gdzieś na wybrzeżu lepiankę, gdzie będą w stanie jakotako żyć. Odpędzał od siebie troskę, wszakże był młody jeszcze i silny, a ręce jego nie odwykły od motyki i łopaty. Skórę na dłoniach miał stwardniałą dotąd od siedmioletniej pracy w polu i stajni. Tak się stać musi! Odbuduje swój dom ku chwale Boga. Będą żyli, wolni jak ptacy tam, za wrzosowemi wzgórzami, śpiewając pochwalne hymny, niby skowronki podobłoczne o świcie. Zdało mu się, że w duszy jego brzmią harfy. Rozkoszna pieśń wolności tętniła w jego piersi. Już nie czuł strachu, cóż bowiem znaczyły ubóstwo, głód i cierpienie...

Modłów przywołane siłą,

Słowo boże już nakryło
Chrześcijanowi ucztę jego,
A anioły domu strzegą.

Brzmi w lepiance pieśń podzięki,
A aż w niebo lecą dźwięki.
Imię wielkie Zbawiciela

Dźwiga nas i uwesela.