nowego ministra oświaty, który mu podał na przywitanie półtora jeno palca, gdy panna Ranghilda wykrzyknęła nagle:
— Co słyszę? Pan byłeś więc naprawdę pośrednikiem w układach rodziny z Emanuelem Hanstedem.
— Jakich że to układach?
— Tak. Pani Torm opowiadała mi, że pan działałeś w tym kierunku.
— Hm! Tak mówiła pani Torm? Ano przyznam się tedy, że przed odjazdem swym do Karlsbadu prosił mnie radca Hansted, bym pomówił z synem i spróbował odwieść go od nieszczęsnej jego decyzji.
— Nie miałeś pan, widzę, szczęścia.
— Niestety, nie... Ale chciałem pani opowiedzieć coś o młodym człowieku, zajmującym właśnie stanowisko ministra oświaty...
— Ach! — zawołała — Więc nawet wymowa pańska pozostała bez wpływu! To przedziwne. A w dodatku radca cofnął mu zasiłki. Cóż zrobi teraz? Trzeba przyznać, że w szaleństwie pastora Hansteda jest przynajmniej metoda. Pewna jestem, że wielkim jego męczeńskim celem jest skończyć żywot wraz z rodziną w przytułku biednych.
Pastor Petersen spojrzał na nią karcąco, potem rzekł z głęboką powagą, na jaką czasem zdobyć się umiał:
— Panno Tönnesen, sprawa wydaje mi się zbyt poważną, by z niej stroić żarty.
— To samo sądzę! — powiedziała dotknięta wyzywającym jego tonem — Otacza nas codziennie tak nieznośne filisterstwo, że radziśmy czasem napotkać kogoś, kto śmie iść za swoją fantazją, nie poprosiwszy przedtem pokornie opinji, by mu na to pozwoliła.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/487
Ta strona została przepisana.