Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/49

Ta strona została przepisana.



CZĘŚĆ DRUGA.

Kościół skibberupski odległy był niemal pół mili od wsi i stał na szczycie ogołoconego z roślinności pagórka, głęboko wsuniętego w fiord. „Przylądek kościelny“ łączył ze stałym lądem wąski pas ziemi, porosły samą jeno trawą, wrzosami i pełzającemi krzewami cierni. Sam kościół był prastarą budowlą z granitu, mocno zniszczoną i posiadał, wzniesioną znacznie później wieżę ceglaną. Całe to miejsce czyniło przykre wrażenie opuszczenia i pustki. Wokół leżały, pośród nadwerężonych wichrem grobowców, spadłe z wieży cegły, odłamy wapna i szczątki szyb. Gdy się weszło do wnętrza, zatopionego w półmroku, wiał na człowieka lodowaty dech wilgoci od nagich murów, w czasie pełnego nawet lata pokrytych zielenią porostów, zaś w porze zimowej zamróz tu panował tak straszny, że woda w chrzcielnicy zamarzała do samego dna, a kaznodzieja musiał przywdziewać berlacze z sitowia i grube rękawice o jednym palcu.
W dni powszednie panowała wokół kościoła niezmącona cisza, a jedynym gościem bywał stary, wysoki, chudy jak szkielet kościelny, zwany „kościotrupem,“ który wędrował codziennie ze wsi zadumany, z rękami na plecach założonemi, by roztętnić