minionego życia, a zwłaszcza chwil, po których Emanuel zachował właśnie najlepsze wspomnienia.
Postanowiła niewzruszalnie, że muszą się rozstać. Nie chciała go widzieć, nie chciała dać się wciągać w nowe przejścia. Nie myślała wcale ryzykować owego pokoju, który okupiła drogo. Pogrzebała już czcze marzenia młodości. Życie nauczyło ją, że szczęście polega na tem, iż się tkwi we własnym gruncie, choćby był nie wiedzieć jak mały, jałowy i pozbawiony słońca. Nie odczuwała nigdzie, nawet tam, pośród obcych, nad morzem, bez męża i dzieci, takiego wydziedziczenia z wszystkiego, jak właśnie w plebanji vejlbijskiej, gdzie cierpiała i czuła zamęt ducha.
I dla Emanuela najlepszą była rozłąka zupełna. Sądziła, że przyjdzie do rozumu i pozna sam siebie, gdy mu to wszystko napisze wyraźnie, jasno i bez możności nieporozumień. Chciała, by się ożenił z panną Tönnesen, pragnęła tego szczerem sercem. Wówczas dzieci miałyby własny dom, a nawet i ona sama znalazłaby odrobinę szczęścia... to jest spokoju ostatecznego. Myślałaby w ciszy i samotności o wszystkich trojgu, co dnia polecając ich opiece Boga.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/499
Ta strona została przepisana.