Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/507

Ta strona została przepisana.

Siedzieli znowu przez chwilę, milcząc.
— Cóż zamierzasz teraz uczynić, Emanuelu? — spytała pani Betty.
— Wykonam pracę, jaką mi zadał Pan. Nic więcej nie wiem. Wola moja jest w jego ręku.
— Ale co postanowiłeś czynić? Czy wrócisz do funkcyj pastorskich... co myślisz robić teraz?
— Nie wiem.
— Czy zamierzasz podróżować, jako kaznodzieja prywatny? A cóż się stanie z dziećmi?
— Nie wiem nic. Prosiłem tylko Boga o znak, bym mógł się przygotować.
Pani Betty straciła resztki panowania nad sobą. W przystępie dzikiego strachu padła bratu na szyję, wołając:
— Emanuelu! Emanuelu! Przyjdźże raz do siebie... posłuchaj mnie! Nie wiesz sam, co mówisz... nie mów nic! Słuchaj mnie, wszakże jestem siostra twoja! To straszne, Emanuelu... Przyjdźże raz do przytomności... Słuchaj, pomyśl o przyszłości, o dzieciach, o nas wszystkich. Zastanów się. Lada dzień możesz znaleźć się na ulicy, bez dachu nad głową, ani kawałka chleba dla dzieci swych. Ojciec nie chce ci już pomagać, a nawet nie może. Ja ledwo sama żyję. Wiesz, jak mało zostało mi po mężu. Cóż poczniesz? Nie sprowadzaj nieszczęścia na wszystkich nas, Emanuelu! Nie, nie mów nic! Musisz raz wysłuchać całej prawdy. Tyle narobiłeś już złego! Wszakże z twego powodu ojciec jest chory i zrozpaczony. Wszyscy martwimy się tobą bardzo, Emanuelu. Widziałam sama, jak ojciec płakał przez ciebie. Zastanówże się raz! Od dziesięciu lat trwoży nas postępowanie twoje! Czyż to nie dosyć, czyż nigdy nie będziemy mogli wspomnieć