w trawie, jaskółki trzepotały się niespokojnie, a powietrze miało dziwny zapach siarki.
Około południa szła powolnym krokiem panna Ranghilda Tönnesen, w stronę domu, zajmowanego przez Betty i Emanuela. Była zamyślona, nie wiedziała, gdzie się znajduje, i drgnęła na głos przyjaciółki, pozdrawiającej ją z poza żywopłotu ogrodowego.
Pani Betty miała gładką, czarną suknię i czarną, poranną koronkę na włosach. Drobna jej, szczupła figurka wyprostowana była dziś niezwyczajnie. Ramiona skrzyżowała pod piersiami.
— Czy masz na serjo zamiar odwiedzić nas dzisiaj? — spytała.
— Tak. Czy może przychodzę nie w porę?
— Tego nie powiedziałam przecież.
— Dlaczegóż pytałaś, droga moja? Czemu tak na mnie spoglądasz?
— Nie pokazałaś się od dwu dni. Cóż to za powód? Przyznaj się. Unikałaś nas w czasach ostatnich, Ranghildo. Zauważyłam to. Powiedz, czy i ty może zaliczasz się do spiskujących?
— Droga Betty, nie zaczynaj swarów! — rzekła Ranghilda znużonym głosem i weszła furtką — Gorąco całkiem do tego nie uspasabia. Ginę poprostu. Ty również wydajesz się zdenerwowaną... Przebacz, ale usiądę.
Zajęła miejsce na ławce pod jabłonią, pani Betty zaś stała dalej. Cerę miała ziemistą i wyraz wyczerpania w twarzy, a oczy jej tylko świeciły.
— Powiedz jedno tylko, — zaczęła — czy prawdą jest, że pastor Petersen przyjechał znowu?
— Tak, przybył wczoraj. Nabrał ochoty wziąć udział w zebraniu sandingskiem i zostanie tu przez
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/526
Ta strona została przepisana.