Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/529

Ta strona została przepisana.

— Słyszałam, — powiedziała — że pan pastor był na zebraniu?
— Tak. Stamtąd właśnie wracam.
— Było pewnie dużo osób?
— Mnóstwo! Jedni wchodzili drugim na ramiona, by lepiej słyszeć. Tego rodzaju turnieje przekonań stały się ulubioną zabawką ludu w czasach naszych. Było tam gorąco w obu tego wyrazu znaczeniach! Panu Bogu musiało dziś mocno dzwonić w uszach, bo nie szczędzono wcale staruszka. Zwłaszcza Wilhelm Pram i inni biegli w Piśmie zalewali mu sadła za skórę! Dawali nawet do poznania, że może całkiem zostać usunięty z placu boju, o ile dobrowolnie nie zrzeknie się handlu tajemnicami, które nie imponują dziś nikomu. Oświeceni, współcześni ludzie domagali się od religji jasnej, wyraźnej na wszystko odpowiedzi, bez wybiegów i dwuznaczności....
Mówił zwykłym, żartobliwym tonem, ale czuło się, że kipiał gniewem.
— Coprawda, dodać trzeba, że niektórzy brali w obronę starowinę i tłumaczyli. Odznaczył się tu zwłaszcza zaszczytnie dyrektor Sejling, występując śmiało w roli adwokata. Wygłosił świetną mowę, twierdząc, że słowa oskarżonego w wielokrotnie wzmiankowanej książce, zwanej Biblją, są przynajmniej w zasadniczych punktach zupełnie wiarogodne. Komuś sprytnemu przyszło w najgorętszej fazie walki na myśl postawić wniosek głosowania nad tą kwestią... Ha... prawda... genjalny pomysł! Pan Bóg, przedmiotem balotażu! O, zaprawdę, żyjemy w czasach postępu. Pewny jestem, że niezadługo decydować będziemy o sprawach zaziemskich zapomocą liczenia głów, albo kładzenia pasjansu.