Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/53

Ta strona została przepisana.

cześnie wzrokiem pytającym i zatroskanym. Odpowiadał na to, krzywiąc usta, kwaśnym uśmieszkiem.
Nagle rozstąpił się tłum przed bramą kościelną i próg przekroczył kapelan Hansted, przybrany w kapę.
Mimo że przemawiał już wielokrotnie tu i w Vejlby, kosztowało go to dużo wysiłku, był blady, wyczerpany i pozdrawiał zebranych z widocznem zakłopotaniem. To też głowy odkrywano dość ospale, a człek z kocią twarzą nie tknął nawet kapelusza, tylko stał skrzywiony uśmiechem i śledził z pod oka młodocianą postać księdza aż do drzwiczek powozu, u których „kościotrup“ z czapką w ręku korzył się i wił, jak robak po ziemi.
Woźnica ruszył, a kapelan wcisnął się w kąt karety, kładąc dłoń na czaszce z wyrazem cierpienia. Miękki, włochaty kapelusz. położył już poprzód na przedniem siedzeniu, jakby go palił zarzewiem. Kareta trzeszczała, zgrzytała i podskakiwała po wyboistej drodze, on zaś siedział z zamkniętemi oczyma i zaciśnionemi ustami, jakby tłumił z wysiłkiem łzy.

Na plebanji spotkał wracającego właśnie z Vejlby proboszcza. Podzielili się mianowicie w ten sposób funkcjami duszpasterskiemi, że obaj miewali co niedzielę kazania, jeden w Vejlby, drugi zaś w Skibberupie. Był to pomysł proboszcza, obawiającego się nie bez racji, że buntownicy skibberupscy będą demonstracyjnie zbierać się wyłącznie na kazania kapelana, celem tem wyraźniejszego podkreślenia, że mu są wrogami i słuchać go nie chcą.