Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/537

Ta strona została przepisana.

był do ducha, niźli człowieka. Chudy, szaro blady, jaskrawo oświetlony od góry dwoma lampionami, wyglądał jak trup. Cienie oczu i policzków uczyniły się czarne, długie, szkieletowate ręce leżały płasko na piersiach, a spojrzenie skierowane było w górę.
Wszyscy wstrzymali oddech. Sam nawet minister, zapomniawszy o dostojeństwie, otworzywszy usta i wybałuszywszy oczy, patrzył poprzez szkła binokli, które nasadził, by lepiej widzieć. Doszło do tego, że również Wilhelm Pram przybrał wyraz zdradzający, iż stracił równowagę umysłu. Emanuel podniósł ramiona i zawołał słabym, drżącym głosem:
— Mów panie... czeka sługa twój!
W tej chwili śmignęła błyskawica i zahuczał potężny grzmot, a wszystkich przebiegł dreszcz grozy.
Emanuel stał z wzniesionemi rękami i zamkniętemi oczyma, ale ni jedno słowo nie padło z białych warg jego. Widziano, że drży całem ciałem, a pot mu spływa z czoła. Nagle zachwiał się, padł, nakrył twarz dłońmi i, jęcząc i płacząc, zawołał:
— Boże mój, Boże... czemuś mnie opuścił?
W tej chwili westchnienie ulgi przebiegło zebranych. Zdawało się, że uwolnieni zostali od ściskającej gardło trwogi, że radowali się świadomością, iż mają przed sobą nie proroka i posłańca bożego, ale biednego jeno szaleńca. Przewodniczący Sejling wstał i za jego inicjatywą sprowadzono Emanuela ostrożnie z trybuny, potem zaś, przy pełnym współczucia udziale zebranych, wywiedziono z sali.
Z sieni jeszcze dolatywało przez chwilę desperackie zawodzenie jego.
Ulżyło się wszystkim i na wniosek, któregoś z mówców zaintonowano pieśń celem uspokojenia