Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/547

Ta strona została przepisana.

— Tak! Precz ze stronniczością! — ryknął z głębi jakiś młody głos. Na sali zawrzało, powstał zgiełk nieopisany. Nikt nie chciał słuchać, mówili zaś wszyscy jeden przez drugiego, zaś Hansen uśmiechniony szelmowsko ześliznął się z trybuny bezgłośnie i odszedł do domu.

Wieczorem, o zachodzie słońca siedzieli na ławce w hotelowym ogródku Ranghilda i pastor Petersen. Wyczerpani byli oboje przygodami dnia i nocy. Zwłaszcza Ranghilda doznała wprost wstrząsu. Siedziała skulona, zawinięta w wielki szal i wyglądała niemal staro.
Pater mówił sam. Opowiadał o demonstracjach, urządzonych przez zwolenników Emanuela, gdy odjeżdżał z gospody karetą pod opieką lekarza i drugiego jeszcze człowieka. Nie milczeli już teraz jak na zebraniu, a to dlatego, że rozpuszczono pogłoskę iż woda, której się miał napić, stojąc na trybunie, była zatruta. Pewni byli, że przeciwnicy chcieli go się w ten sposób pozbyć, teraz zaś gdy plan upadł, chcą go zamknąć, by nie mógł mówić. Przez cały dzień było przed domem zbiegowisko. Mężczyźni i kobiety stali, domagając się błogosławieństwa. Odznaczyła się tu zwłaszcza „czarna Trina.“ Dobijała się wraz z kilku rybakami do domu, a ile razy ujrzała urzędnika policji w oknie, podnosiła groźnie pięść, zowiąc go Piłatem. Około południa zebrało się z pięćdziesiąt osób, czyli cała niemal ludność wioski rybackiej. Nawet tych, którzy nie uznawali, lub wyszydzali Emanuela, porwał ogólny ruch, tak że z trudem jeno zdołał policjant i wójt miejscowy odeprzeć tłum zapomocą kijów. Gdy kareta stanęła