Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/55

Ta strona została przepisana.

Proboszcz Tönnesen zauważył również wkońcu, że myśli kapelana bujają gdzieś daleko, to też otrzymawszy na pytanie dziwną i niedorzeczną odpowiedź, zmarszczył niechętnie brwi. Uważał, że jest to zgoła niewłaściwe, by kapelan nie zważał na słowa wypowiadane przez przełożonego, nawet wówczas, gdy szło o pasztet i sałatę.
Proboszcz Tönnesen był wogóle dużo mniej zadowolony ze swego pomocnika, niż to sobie zrazu obiecywał. Czuł jakieś przygnębienie promieniujące od tego, z każdym dniem dziwaczniejszego i bardziej zamkniętego w sobie człowieka, który plątał się po domu, opanowany widocznie jakąś manją prześladowczą. Nie wiedział, co go gnębi, tem więcej, że on sam i córka czynili wszystko, by się czuł jak u siebie i by mu było pod każdym względem dobrze.
— Nie pojmuję tego człowieka! — wykrzyknął, gdy kapelan po skończeniu śniadania poszedł do swego pokoju na piętrze — Nie mogę dociec, nad czem przemyśliwa. Jest tak milczący i obojętny na wszystko, każdego dnia, jakby go spotkało wielkie nieszczęście. Czy może ty, Ranghildo, domyślasz się czegoś?
— Ach! — odparła sucho Ranghilda, opierając się o poręcz krzesła i spoglądając z udaną obojętnością w okno — Cóż dziwnego? Nie czuje się jeszcze pewnym w swym zawodzie. Jest tak młody. Przytem kazania jego nie odniosły w parafji spodziewanego wrażenia.
— No, tem się trapić chyba nie powinien! — powiedział proboszcz, pogłaskany w dumie własnej — Nie sądzę zresztą, by to było przyczyną, gdyż zwierzyłby się nam niezawodnie. Raczej nie może