Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/554

Ta strona została przepisana.

stwa i strachu, we wdzięczności i zadowoleniu, co jest obowiązkiem naszym wobec tego, który je dał. Dlatego nic mnie bardziej nie mierzi, od grasujących teraz tak gęsto indywiduów, produkujących się ze smętkiem i ponurą bezdomnością. Nienawidzę zuchwalców, podających życie za długą mękę na krzyżu. Są to bezkrwiste draby współczesne, ciągle chorujące na nudności, co chodzą, czując chęć zwymiotować dusze swoje, wywnętrzać się do dna i składać wyznania. Nie wiedzą tylko, czy mają to uczynić na łonie Boga, czy ulicznicy. Ile razy spotkam takiego szubrawca, żółć mnie zalewa i nabieram chęci skoczyć mimo siwych włosów moich na stół i z całej piersi krzyknąć, niech żyje życie!
— Czemuż pan tedy nie uczynisz tak? — wołała Ranghilda, zarumieniona i porwana jego zapałem — Czemu nie krzykniesz pan tego głośno, by kraj cały posłyszał? Dlaczego siedzisz tu i szepczesz mi te rzeczy do ucha? Milczałeś pan wczoraj na zebraniu, a była to właśnie doskonała sposobność.
— Pani marzy, panno Ranghildo! Liryka panią owładła! Widzisz mnie w duchu rycerzem przełamującym szranki i pokonywującym lud. Czyż jednak sądzi pani naprawdę, że mógłbym konkurować z Wilhelmem Pramem i innymi ludowymi aktorami? Musiałbym chyba przebyć kurs dramatyczny, oraz obmyśleć sobie efektowny kostjum proroczy. W sukniach codziennych nie czyni się zaprawdę wrażenia na publiczności.
— Masz pan w samej rzeczy rację.
— Tak mi się wydaje. Sam jestem wprawdzie kaznodzieją, ale boję się niezmiernie słowa i jego oszołamiającej, obezwładniającej potęgi. Za nic na świecie nie mówiłbym, nawiązując do małej osoby swojej,