Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/556

Ta strona została przepisana.

— Adieu! — powiedziała Ranghilda — Dziękuję panu za wszystko! — dodała, gdy odszedł parę kroków.
Obrócił się uśmiechnięty i przycisnął do piersi kapelusz.
— Służka najuniżeńszy łaskawej pani! Zawsze gotów... zawsze...

Pewnego dżdżystego dnia jesiennego, w kilka miesięcy potem, wił się korowód pogrzebny krętą drogą, wiodącą od granicy Skibberupu do starego, samotnego kościoła, sterczącego na przylądku wysoko nad fiordem. Odprowadzano Emanuela na wieczny spoczynek.
Mimo, że rodzina chciała, by się to odbyło zupełnie cicho i bez rozgłosu, nadciągnął z Vejlby i Skibberupu wcale okazały orszak, a droga czerniła się od pojazdów i idących pieszo. Nie wzięli udziału jeno najzatrwardzialsi z pomiędzy „oświeconych,“ bowiem wiedziano, że na życzenie Hansiny nie będzie mowy nad grobem.
Ukazały się te same oblicza, które otaczały Emanuela dawniej, bo nieszczęścia jego wymazały z serc wspomnienie minionych starć i sporów. Przybył nawet ów „wiking“, cieśla z olbrzymią brodą, ale kroczył na samym końcu pochodu, jakby chciał zaznaczyć, że nie z własnej jeno znajduje się tu woli. Wyraz jego świadczył, że po długiej dopiero walce wnętrznej wziął udział w pogrzebie. Zaliczał się teraz do przysięgłych zwolenników głosicieli piekła i miał wielkie znaczenie w gminie, z powodu wysokiego stanu swego „oświecenia.“ Tkacz Hansen przyłączył się doń żartem, co go niewymownie