Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/59

Ta strona została przepisana.

ciemniejsza mgła. Ręka trzymająca list opadła mu zwolna na kolana, siedział nieporuszony z oczyma tępo utkwionemi w posadzkę.
Nagle zerwał się i zaczął, załamując ręce, biegać po pokoju. Nie, nie mógł, nie chciał wierzyć w to, że ojciec i reszta rodziny mieli rację, że wszystko o czem tak szczytnie marzył, za czem tęsknił, to puste fantasmagorje!... A jednak... jednak!... Wszakże te same właśnie wątpliwości dręczą go samego i doprowadzają do rozpaczy!... Uświadamiał sobie, że z całym wysiłkiem i napięciem woli sposobił się do dzielnego pełnienia swych obowiązków. Mnóstwo arkuszy papieru, pokrytych drobnem pismem, świadczyło dowodnie o wytrwałej pilności, z jaką przygotowywał dzień po dniu i tydzień po tygodniu kazania swoje. Żywił ustawiczną nadzieję, że mu się uda porwać słuchaczy żarem wymowy, zapałem wiary. Wszystko daremnie. Ile razy stanął w niedzielę na kazalnicy i spostrzegł wbite w siebie spojrzenia ludzi obcych, zadzierających w górę głowy, czuł, że krzepnie, że lodowacieje w nim każde słowo, a wyrazy przekonywujące gasną na ustach. Z rozpaczą słuchał własnych zdań rozbrzmiewających głucho i beztreściwie pod sklepieniem nawy i wyczuwał coraz to głębszą śpiączkę, ogarniającą parafjan. Pomiędzy nim a gminą rozwierała się jako by coraz to głębsza i szersza przepaść poprzez którą głos nie sięgał, otchłań lodowata, w którą padało jedno po drugiem, wzlatujące ku niebu słowo, niby pobite zamrozem ptaki...
Wstrzymał się nagle, zaprzestał rozpaczliwej wędrówki i stanął w niszy okiennej, poglądając na krajobraz Izami przysłonionem spojrzeniem. Słońce złociło szczupłą jego postać. Otulony brunatnym