człecze, spłodzone w rozgwarze miasta, pośród kominów, drutów telegraficznych, kolei i tramwajów. Ile pokoleń, jak pani sądzi, wytrzyma jeszcze? To rozpacz największa! — głos jego zmienił się nagle pod wpływem stałych, trapiących go myśli — Czyż pani nie rozumie, że świat stanął na głowie, jeśli ja, ja właśnie mam za zadanie uczyć innych, jak się powinno żyć i umierać, ja który ponad wszystko powinienem się nauczyć sztuki życia od tych właśnie, których mnie uczyniono nauczycielem? Czyż nie powinniśmy z całego serca zazdrościć biednemu komornikowi, bez skargi, wesoło pełniącemu niewolniczą pracę, jedzącemu suchy chleb i śpiącemu słodko na barłogu? Czyż istnieje głębsza filozofja życia? Jakże źle, że ja biedny, zdegenerowany wyrodek kultury narzucam się za opiekuna i przykład ludziom zdrowym i czystym? Zaręczam pani, panno Ranghildo, że ile razy przekraczam próg najnędzniejszej chaty, serce mi bije nabożnem wzruszeniem. Zdaje mi się, żem winien zzuć obuwie, gdyż wstępuję w święty przybytek, gdzie żyją przynajmniej niektóre jeszcze z uczuć ludzkich w pełni pierwotnego piękna swego i szlachetności, że trwają tam, od kiedy je Bóg w zaraniu wieków złożył w pierś człowieczą...
Zagłębił się w wychwalaniu życia wiejskiego, na który to temat stoczyli w ciągu zimy niejedną gorącą dysputę. Panna Ranghilda oświadczała zawsze bez ogródek, że niecierpi życia na wsi i że chłopów zalicza do niższej rasy ludzkiej, że są to dla niej jacyś, czasem nikczemnie służalczy, czasem bezczelni, a zawsze śmierdzący półludzie, z którymi stykać się należy jeno w ostatecznej konieczności. I teraz zwalczała energicznie poglądy Emanuela.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/66
Ta strona została przepisana.