Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/75

Ta strona została przepisana.

były rozsiane chaty i wyjątkowo natknąć się można było na parobczaka, stąpającego za pługiem.
Przez ciąg zimy Emanuel wędrował tędy co dnia, ubrany w długi surdut, dzierżąc w ręku nieodstępny, jedwabny parasol, który stał mu się z czasem czemś w rodzaju wiernego druha. Wałęsał się często pół dnia bez myśli i celu pomiędzy wzgórzami a pustem wybrzeżem i owo współżycie z przyrodą stanowiło dlań coraz to większą rekompensatę za brak obcowania z ludźmi. Nigdyby nie był przypuścił dawniej, że zająć może tak żywo ospałe falowanie chmur po ołowianem, zimowem niebie, że można z takiem zaciekawieniem wsłuchiwać się w dzikie wrzaski wron, ciągnących do gniazd o zachodzie całemi stadami, a polatujących nisko nad polami. Cóż dopiero pierwszy skowronek! Nie mógł zapomnieć owego momentu, kiedy nagle, wśród milczenia nietkniętych jeszcze pługiem łanów usłyszał, wysoko ponad sobą zawieszony, wiosennie tętniący dzwonek. Wokół leżało jeszcze wszystko ujęte snem zimowym.
Codziennie szedł na wybrzeże i trwał tam czas pewien, wdychając rzeźwy wiew morza, oraz obserwując mewy, które milcząc krążyły niespokojnie wokół jednego punktu, jakby nie chciały zdradzić jakiejś ważnej tajemnicy. Dziś atoli wybrzeże było puste, ciepło wywabiło ptaki do ujścia fiordu. Poszedł więc brzegiem, wpatrzony w powierzchnię wody, w której przeglądały się przeciwległe wioski rybackie i krzewiny nad brzeżne, tworząc piękny obrazek. Wkońcu wstąpił znowu na wzniesienie gruntu, skąd mógł objąć spojrzeniem znaczną połać okolicy. Tuż pod sobą zobaczył Skibberup, położony między trzema nagiemi wałami.