Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/81

Ta strona została przepisana.

padkiem i uczułem ochotę wstąpić, by się dowiedzieć, co u was słychać. Jak widzę przyszłaś już do zdrowia, moje dziecko!
— Tak... dziękuję...mruknęła i obejrzała się niespokojnie, jakby szukała pomocy.
W tej chwili rozwarła się brama szopy i wyszedł Anders Jörgen z palem krowim w ręku. Szedł ciężko, stukając kutemi blachą sabotami. Miał wełnianą koszulę w czarno-białe pasy, a na zwichrzonej czuprynie futrzaną czapkę ze skórzanym daszkiem.
Emanuel podał mu rękę.
— Przechodziłem tędy przypadkiem — powtórzył — i nabrałem ochoty by dowiedzieć się, co porabiacie. Widzę, że córka wasza, gospodarzu... na imię jej Hansina, prawda?...
— Tak jest, panie pastorze.
— Widzę, że przyszła do zdrowia. Czy choroba minęła bez śladu?
— Ślicznie dziękuję... bardzo dziękuję... Zdaje mi się, że z łaski Boga wszystko w porządku. Ale może ksiądz pastor będzie łaskaw wejść do domu... matka przyjdzie zaraz, poszła tylko na chwilę do jednej z sąsiadek...
Przeszli podwórze i weszli do stancji, gdzie słońce grzało jeszcze mocno po szybach, rzucając kwadratowe plamy na stół i wysypaną piaskiem podłogę z gliny. Anders Jörgen, zdjąwszy w sieni saboty, poprosił Emanuela, by zajął honorowe miejsce w fotelu przy piecu, sam zaś przykucnął na krawędzi drewnianego stołka u alkowy. Złożył przytem mimowoli leżące na kolanach ręce w ten sposób, jak to uczynił w niedzielę, podczas kazania, to jest dłońmi ku górze i w tej pozycji wsłuchiwał się z na-