dzącą matkę. Nagle jednak pobladła i zmieszana, przerażona niemal, skierowała oczy na ojca.
W chwilę później rozległy się trzy uroczyste stuknięcia w drzwi.
Wszedł do izby tenże sam wysoki, chudy, nieco pochylony mężczyzna z charakterystyczną kocią twarzą, który był przedpołudniem, po nabożeństwie przedmiotem takiej atencji ze strony słuchaczy Emanuela. Chwilę stał przy drzwiach, rozglądając się jakby zdziwiony wkoło i zaciskając usta. Potem powiedział przeciągle: — Dzień dobry! — I powolnym krokiem obszedł wszystkich, podają rękę.
Anders Jörgen zerwał się z siedzenia i spojrzał na przybysza błagalnie i z zakłopotaniem jednocześnie, ale on wyraźnie unikał jego oczu.
Emanuel przypomniał sobie, że postać tę, czyniącą na nim nader niemiłe wrażenie, widywał parę razy w kościele. Niesamowite uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy nieznajomy podał mu dłoń i wbił weń oczy, napoły przysłonione czerwonemi, nabrzmiałemi powiekami, przedstawiając się jednocześnie niewinnie wygłoszonemi słowy:
— Jestem tkacz Hansen.
Emanuel czuł, że się czerwieni, ale zachował tyle przytomności umysłu, by odpowiedzieć z należytą rezerwą na pozdrowienie. Z pozoru obojętnie ciągnął dalej rozpoczętą z Andersem Jörgenem rozmowę, w ciągu której, pod wpływem obecności tkacza, mimowoli przybierał coraz to dostojniejszej, pełnej kapłańskiego namaszczenia postawy, mocno przypominającej zachowanie się proboszcza Tönnesena.
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/83
Ta strona została przepisana.