Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Emanuel patrzył nań, nie rozumiejąc.
— O kimże mówicie? — spytał.
— O kim? — powtórzył tkacz i wbił w kapelana spojrzenie wężowe, jakby go chciał przygwoździć do siedzenia — O kimże mam mówić, jak nie o tej, która była nam wszystkim, a także panu z wszystkich ludzi najbliższą, a która dawno została już wyzwoloną z wszelakich cierpień i trosk życia... Mówię o czcigodnej matce pańskiej.
Emanuel drgnął... czy dobrze słyszał?
— Moja matka? — rzekł półgłosem, a oczy jego pobiegły mimowoli ku grupie portretów pomiędzy oknami.
— Działo się to oczywiście — ciągnął dalej tkacz — jeszcze zanim została matką pana pastora, wówczas to oddała niezapomniane przysługi sprawie ludu. Mamy atoli dowody, że nie straciła nas z oczu i potem, jako żona pańskiego ojca. Pojmie tedy pan pastor jaką odczuliśmy radość i dumę, dowiedziawszy się, że syn pani Hansted został naszym kapelanem. Myśleliśmy naturalnie, że będzie to pastor wedle serc naszych. A właśnie bardzo, a bardzo człowieka tego rodzaju potrzeba gminie naszej. Tak... strasznie nam takiego człowieka trzeba, panie pastorze Hansted!
Emanuel uczul zawrót głowy. Nie mógł przyjść do siebie ze zdumienia, że oto dwukrotnie tego samego dnia słyszy wzmiankę o matce swojej. Tym razem sławioną była jako niezapomniana opiekunka maluczkich, ta sama matka, której pamięć w kole rodzinnem została, jakby z rozmysłu wygaszoną, której imię szeptano jeno po kątach, by nie budzić wspomnienia hańby, jaką śmierć jej okryła szanowaną i znaczną rodzinę Hanstedów.