nosząc palec, że będzie umiarkowany i nie straci panowania nad sobą, tak że tego wieczoru nie zazna wstydu. Proboszcz Tönnesen w początkach uczty sam niemal jeno mówił, a zachowaniem swem dowiódł, że umie być zarówno uprzejmym, jak i zajmującym gospodarzem. Pilnował, by półmiski krążyły bez przerwy, prosił panów, by sobie dolewali z flaszek stojących gęsto, opowiadał anegdoty, słowem, całem swem wzięciem przypominał dawnego światowca, który na widok jarzącego światła, kwiatów i w jedwabie przybranych dam mimowoli wpada w nastrój towarzyski i świetnego nabiera humoru.
Uczta trwała już dobry kwadrans, gdy proboszcz uderzył nagle w kieliszek i rozpoczął mowę. Wziąwszy za temat słowa Salomona, rozwodził się w pięknych i co do formy nieskazitelnych frazesach o poczuciu wielkiej siły, jaka, zwłaszcza w ciężkich czasach, budzi się w człowieku na widok grona wiernych druhów i przyjaciół. W zakończeniu wyraził nadzieję, że to właśnie grono na jakie w tej chwili patrzy, nie zostanie nigdy rozproszone, co leży również w samym interesie gminy, i serdecznie podziękował gościom za łaskawe przybycie.
Zaraz po nim wstał jeden z niezdarnych, wielkich obszarników i w doskonały naprawdę sposób wyraził proboszczowi podziękę całego ogółu za szczytną jego działalność w gminie. Przez chwilę zdawało się, że wejdzie w szczegółowe roztrząsanie poważnych kwestyj, wzmiankowanych przez gospodarza, „światoburczych tendencyj czasów obecnych,“ przeciw którym na szczęście najlepszym puklerzem jest właśnie proboszcz Tönnesen. Ale w tym momencie utknął, jakby mu się wyczerpał
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/98
Ta strona została przepisana.